Wybuch i Pożar Na Marszałkowskiej- 1908



25 maja w godzinach rannych, w śródmieściu Warszawy dał się słyszeć tak głośny wybuch, że w wielu domach wyleciały szyby. Odgłos potężnej detonacji usłyszeli mieszkańcy nawet najodleglejszych osiedli peryferyjnych.

To w budynku mieszkalnym na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej, mieszczącym na dole aptekę i wielki skład chemikaliów, a na wyższych piętrach mieszkania i pensję dla panien, nastapił wybuch. Zniszczył on piwnice i aptekę, naruszył konstrukcję budowli, spowodował śmierć pracowników magazynu i groźny pożar całego obiektu. Co gorsza, płomienie objęły drewniną klatke schodową, odcinając drogę ucieczki wielu mieszkańcom wyzszych pieter.

Dziewczęta z pensji, widząc schody w płomieniach, próbowały ratować się, skacząc z okien. Jedna z nich zginęła na miejscu, drugą uratowali odważni przechodnie, łapiąc spadającą na ręce. Mimo to doznała ciężkich obrażeń. Widząc to, pozostałe odstąpiły od takiego zamiaru, krzykiem wzywając ratunku.

Do pożaru przybyły wszystkie jednostki strażackie z całym posiadanym sprzętem i trzema sikawkami parowymi, ale akcja gaśnicza nie przebiegała pomyślnie. Złe skoordynowanie wszystkich pozostałych służb miejskich utrudniało pracę straży- z powodu niewyłączenia prądu w trakcji tramwajowej strazacy nie mogli roztawić wysokich drabin, w tym również nowo zakupionej czteroprzęsłowej.

Dobrze, że strażacy zlokalizowali wejście na zapasową klatkę schodową i mimo gęstego dymu zdołali sprowadzić na dół uwięzionych wyżej i już spanikowanych lokatorów.

Akcja prowadzona była dwutorowo: jedna grupa strażaków pracowała w piwnicach, gdzie płonęły i wybuchały pojemniki z materiałami palnymi, druga grupa, dotarłszy na górę po lżejszych drbinach gasiła pożar na piętrach. Toprownicy pracowali na dachu, wyrąbując i zrzucając na dół dymiące krokwie i belki. Na domiar złego, świetne kiedyś sikawki parowe czy to na skutek wyeksplatowania, czy niewłaściwej konserwacji, nie podawały prądów wody na płonący już na dużej powierzchni dach, uniemożliwiając tym samym pracę topornikom i kominiarzom.

Kiedy po długiej walce, prowadzonej w skrajnie niebezpiecznych warunkach, udało się pożar opanować, strażacy pracujący w piwnicach natknęli się na kilka zwęglonych ciał. Były to prawdopodobnie zwłoki sprawców tej tragedii.

Prasa warszawska szeroko rozpisała sie na temat tej akcji. Wypominano wszystkie jej braki i niedociągnięcia, szukając przyczyn w braku dbałości o WSO. Pisano, że strażnice pamiętające początki straży są przestarzałe, ciasne i niewygodne, że oddział I i II maja bardzo utrudniny wyjazd, a oddział IV nie ma własnego podwórza. Zgryźliwe wytykano, że warszawski tabor strażacki jest o wiele dorszy niz ten, który posiadają małe miasteczka niemieckie, a nawet gorszy od wyposażenia strazy kalistej.

Wśród wielu braków wymieniono daleki od doskonałości stan sygnalizacji pożarowej.

Cóż, był to czas zaborów i władzom carskim nie zależało na utrzymaniu wzorowej jednostki strażackiej. Trzy lata wcześniej przez ziemie polskie przetoczyła się fala strajków. Do buntu przystąpili także warszawscy strażacy, wysuwając postulaty socjalne i patriotyczne, jak prawo do używania języka polskiego oraz powoływani polskiej kadry oficerskiej.

Podczas zorganizowanego przez nich w siedzibie Filharmonii wiecu uchwalono petycję do władz. W odpowiedzi na nią strażacy zostali internowani, a oddziały obsadzono wojskiem, które otrzymało rozkaz wyjazdów do pożarów.

Bojąc się rozszerzenia strajku, władze carskie zmieniły jedynie naczelnika straży i wypełniły postulaty płacowe. Na stanowisku dowódcy, zamiast polakożercy Popławki, powołano liberalnego Sudrawskiego, który złagodził restrykcje i zmienił nastawienie władz do strażaków-Polaków.

Mimo pewnej poprawy w socjalnym bycie strażaków, a więc np. uruchomienia własnej piekarni i zorganizowania ślizgawki, nic się nie zmieniło w warunkach pracy i wyposażenia. Czasy były niepewne i nie chciano inwestować w WSO. Tak więc straż nadal korzystała z przestarzałego sprzętu: z 25 zużytych sikawek ręcznych, 35 beczek na wodę pochodzących z końc XIX w., tylko ośmiu drabin rozsuwanych mechanicznie, prymitywnych aparatów oddechowych a także starych wozów rekwizytowych i omnibusów. Tylko konie były jak zawsze sprawne i w liczbie 190 dzielnie wspomagały strażaków.

No i te przejazdy strażackie, które tak ekscytowały warszawiaków! Zwłaszcza pięknie prezentowały się linijki, czyli wozy do transportu strażaków, pomalowane na kolor czerwony. Stojący na nich strażacy w błyszczących hełmach, ustawieni wzdłuż po obu stronach mocnej bariery, z zuchowatymi minami mknący ulicami miasta - to był widok, który powodował przyspieszone bicie serc wszystkich przechodniów. Straż bowiem niezmiennie darzona była wielką sympatią mieszkańców.I to nie tylko dlatego, że w każdej chwili była gotowa udzielić pomocy, ale również z powodu gorących polskich serc, o których wiadomo było, że są skrywane pod rosyjskimi mundurami. Dlatego też ludzie okazywali im sympatię i spontanicznie pomagali, jeżeli zachodziła taka potrzeba.

Słynna z odwagi, ofiarności i bohaterstwa Straż Warszawska jeszcze niedawno należała do najlepszych w Europie. Mając tego świadomość i zdając sobie sprawę z jej pogarszającej się kondycji władze miejskie, na wniosek komisji z udziałem ekspertów pożarniczych, w 1909 r. opracowały projekt reformy. Była ona konieczna, ponieważ siły WSO słabły i nie była ona w stanie zapewnić pełnego bezpieczeństwa miastu liczącemu 750 tysięcy mieszkańców, posiadającemu 130 tyś.budynków, z których 6 tyś. było drewnianych, i również 5,5 tysiącom fabryk i zakładów przemysłowych.

Projekt zmian zakładał zwiększenie liczby oddziałów straży do 10 i jej zmotoryzowanie. Niestety, projekt ten, jak wiele innych inicjatyw, pozostał wyłącznie na papierze.




Menu








Akcja ratownicza na ulicy Marszałkowskiej








tzw. linijki służyły do przewożenia strażaków







Oficer WSO w drodze do pożaru





Sygnaliści oddziałowi